Wraz z
rozpoczęciem wiosny odkryłam coś szokującego.
Odnoszę
wrażenie, że poprawa pogody negatywnie wpływa na nastroje innych. No, wiecie -
w zimę wszyscy narzekali na mróz, temperaturę niższą niż w kupionym frappe w
słoneczny dzień. Drapali rano szyby samochodów, zamiennie mrucząc pod nosem
"kurwa mać" i "jestem spóźniony". Spotykali się w
ocieplanych kawiarniach, kusząco zapraszających zapachem kawy albo lunchu.
Potem sunęli po oblodzonych drogach do domów, wskakiwali w dresy i grube
swetry. Wyczekiwali blasku, jasności, słońca - wiedząc, że to, o które im
chodzi, zobaczą za parę miesięcy. Finalnie kładli się spać, by za parę godzin
rozpocząć wspomniany scenariusz raz jeszcze.
Minęły
jednak te miesiące i chyba zapomnieliśmy, dlaczego chcieliśmy szeroko pootwierać
okna. Bo zamiast powietrza, wpuszczamy do domów niezadowolenie i brudne
nastroje. Wymieniamy się krzywymi spojrzeniami na chodnikach, śpieszymy nie
wiadomo dokąd. Mijamy się szybciej niż spotykamy i ciągle nas jakoś mniej tam,
gdzie powinniśmy przystanąć.
Czy to
chwilowe zawirowanie, związane ze zmianą pory roku? Mamy więcej na głowie,
znowu? Wydaje się, że gonitwa za uciekającym czasem chce pożreć nas żywcem.
Wszyscy wpadliśmy w te same sidła, nikt nie próbuje nawet zaprzeczyć.
Chciałabym,
by ktoś dosadnie zaprzeczył.