niedziela, 26 maja 2019

(Ro)Zbieżne

            Nie masz Ty czasem dość? Z przymusu tym samym autobusem, z przypadku nieprzypadkowe spojrzenia. Nacisk presji trzyma nas w garści, jak niewidzialne ciśnienie. Tym razem nie to atmosferyczne, biedny meteopato.
            Automatyczne uśmiechy zza szyb nęcą mnie, by zapomnieć psychologię. Spróbujmy nie odwzajemnić cudzego uniesienia kącików, zamiast tego wysłać w eter prawdę. Czy lepiej być szczerze nieszczerym, czy nieszczerze szczerym? Pytam, bo wolę być świadomym kłamcą. Kłamstwo jest przeciwieństwem prawdy, a prawda zasługuje na szacunek. Czarno-białe, jedno drugiego do równowagi potrzebuje – można zatem ten szacunek podwoić.
            Gdyby w codzienności windy zacinały się równie często, jak dzieje się to w filmach, ciekawie byłoby zatrzymać się z kimś, kto lubi autentyczność i nie płacze, gdy traci zasięg (on ze światem, a telefon z siecią).
            Każdy świat posiada swój drugi biegun, rozległą przeciwność – taka relacja wrodzona, jak wyżej prawda i kłamstwo wspomniane. Ty też nie jesteś sam.

środa, 22 maja 2019

Dłoń

            Piję już trzecią kawę dzisiaj, jest po dwudziestej. Nie posłodziłam żadnej, ale dopiero ta trzecia pomogła mi nazwać moje schorzenie – paradoksalnie, bo najłagodniejsza. Siedzę wśród utajonej ciszy, w rzeczywistości meble szepczą między sobą i gapią się na mnie. One wiedzą, na co choruję.
            Myślę, że nie ma takiego utworu (sztuki jakiejkolwiek), zjawiska przyrodniczego, miejsca, czy temperatury, by zastąpić ciepło drugiej osoby. Wyobraźnię mam nad wyraz rozwiniętą i stałam się jej ofiarą. W tym przypadku.
            Wszelkie majaki nie zdołały mnie oszukać – twoja dłoń nie istnieje obok mojej.

wtorek, 21 maja 2019

Wyspa

            Tłok jakiś w tej galerii. Aby przedostać się z wejścia głównego (nie dobić najpierw twarzą w szklane drzwi obrotowe, trudne) do ekskluzywnego supermarketu o nazwie kwiatu tak szlachetnego, niczym Orchidea Złoto Kinabalu – człowiek, chcąc nie chcąc, jest zmuszony przetrwać pewne sytuacje.
            Jakość oraz intensywność wrażeń z iście magicznego miejsca, jakim jest Galeria Katowicka, mocno zależne są od godziny odwiedzin. Umyślnie nie biorę pod lupę weekendów, trudno byłoby mi opanować ekstazę towarzyszącą barwnym wspomnieniom, wyrwanym wprost z dzikiej (ale jakże podniecającej!) walki o 0,5 metra kwadratowego na wspólnej nawierzchni. Chyba że... może oni sobie je rezerwują? Jeśli okaże się, że z kilkutygodniowym wyprzedzeniem te unikatowe, niepowtarzalne istoty dzwonią pod odpowiedni numer w celu zaklepania sobie swojego miejsca parkingowego i miejsca do zapierdalania po galerii, uznam siebie za bardzo polską – konkretnie zacofaną, niemodną, jak nasza właśnie kochana Polska, w konkursie próby życia z zachodem.
            Odbiegłam. Od tematu, ale z galerii również wybiegłam parę godzin wcześniej po zbierającej żniwo, kolejnej traumie, wypalającej dziurę w moim umyśle - pomiędzy stoiskami, sklepami... wyspami (?!). Ja naprawdę muszę się tutaj zatrzymać na momencik. Rzeczownik „wyspa”, którego dzisiaj używa się nie tylko do określania malowniczej, skalistej, górzystej albo piaszczystej przystani, jaką była kiedyś. Otóż dziś „wyspą” może być twoje miejsce pracy - w galerii. „Pracuję na wyspie”. Usłyszałam to najpierw w swojej głowie, wypowiedziałam potem szeptem – jeśli mogłabym przedstawiać ludziom jako prawdę, kupiłabym bilet w jedną stronę, na jakaś inną planetę.
            Ale jeszcze tutaj jestem, trzymam się ostatkami sił, tańcząc ze strzępkami nerwów. Skaczemy sobie radośnie, obejmujemy w nieistniejącym uścisku – przemierzam galerię dalej, żałuję tylko, że bez Nerwobonu w krwiobiegu (nie, to nie jest reklama). Dałam radę znaleźć się już obok szklanych ścianek bezpieczeństwa (postawionych chyba głównie po to, aby uzależnieni, w trakcie nadeptywania na swoje zarezerwowane 0,5, nie pozabijali się - chcący, czy niechcący) i mój nos powiedział mi zgryźliwym tonem: „Nie”. Czy tylko ja dostrzegam tę ukrytą, trochę zmysłową, walkę powietrzną pomiędzy zapachem pizzy ze smażonym mięskiem a nutą perfum na „O”, znanego chyba producenta (aby znowu nie popełnić pewnej reklamy)?. Czy to debilizm zaplanowany, idiotyzm uczyniony przypadkiem, czy nieudolna próba nachalnego marketingu (nie szeptanego, a wąchanego)?
            Jestem już na schodach. Zjeżdżam w dół, ale nie tuptam nerwowo nóżkami, żeby mimochodem nie przeszkadzać mało akceptowalnym dźwiękiem rozebranej koleżance, która stoi przede mną. Wiecie, że jeśli jest się kobietą, ma się na sobie spódniczkę mocno krótką, i stoi na ruchomych schodach z nogami rozkraczonymi jak krowa w Indiach, to osoba stojąca poniżej nie potrzebuje lornetki? No, ale – ja jechałam akurat za, więc wyżej. I dziwne, bo też nie musiałam wytężać szczególnie wzroku, żeby (w moim przypadku) chcieć go odwrócić. Zatem, Panowie – lepiej pojeździć częściej schodami w GK, aniżeli inwestować w Playboya. Taniej wyjdzie, widoki często zbliżone, a nawet i takie same.
            Teraz, kiedy zasiadłam do napisania mojego emocjonującego elaboratu, ciekawić zaczęła mnie dodatkowo kolejność zajętych miejsc przez sklepy (kto pierwszy ten lepszy, kto płaci więcej – lepszy, czy kolejności odebrano znaczenie?). Oficjalnie dostrzegam w tym pewną intrygę. Wchodzący głównymi, obrotowymi, po prawej mają lody, po lewej kawę i pizzę. Pomiędzy żuciem wspomnianych przysmaków i zapijaniem ich kawą możemy kupić folię, co powinna chronić szybkę naszego Smartfona przed zarysowaniami. I wtedy pach... masz... – wiesz, że to ten moment. Od żołądka, przechodzą. Zagłuszane złowrogim podszeptywaniem molochu (toż to celowe, aby w tej sytuacji można było czuć się nieco komfortowo), rozmowy jelit. Zadają ci pytanie: „Jak szybko zdołasz dowiedzieć się przy środkowej wyspie informacyjnej, gdzie możemy się szybko wysrać?”. I wtedy zbiegasz (już nie zjeżdżasz, teraz możesz też tuptać, skakać, chuj – wszystko naraz) metalowymi schodami, które - o dziwo - nie zaczynają na głos drwić z ciebie, znając cel, który obrałeś. Patrzyłam na takiego pana, biegnącego. Brakowało zieleni na twarzy, lecz mimika była jednoznaczna. Nie wiem tylko, czy to kawa, czy to mięsko...
            Jeśli natomiast należycie do tej niszy odszczepieńców, których oczy nie powiększają się dwukrotnie i nie zaczynają świecić laserami na słowo „zakupy”, podejrzewam, że macie swą taktykę. Sposób na to, by istnieć w galerii, nie tracąc przy tym duszy. Zdradzę wam mój: kiedy tam jestem, mnie tam nie ma. Chwilunia, bo zabrzmiało lekko schizofrenicznie. Kulturalnie prostuję, wyjaśniam, rzucam światłem (nie błotem, w kierunku czytelników, uważając grono mych odbiorców za inteligentnych). Należy płynąć przez to. Tak zwyczajnie, sunąć naprzód - hamować odruchy agresji, kusząco prowokujące, aby komuś krzywdy przypadkowo nie zrobić. Polecam wszystkim włączyć na ten czas świadomą dysocjację, wejść w ten stan, a wyskoczyć z niego dopiero po przejściu na Dworzec Główny ruchomymi schodami, które nie działają od dwóch lat.
            Nie wiem, czy w tym diabolicznym terenie, dla którego poświęciłam jakieś 3% swojej dzisiejszej uwagi i 1% skupienia, istnieje miejsce, w jakim dostaniecie ten Nerwobon. Umiejętności niepatrzenia w chwili spoglądania, oraz nietrwania w momencie bycia, opanowałam już do perfekcji, tak że znajomym zamiast „cześć” mówię „dziękuję”, kiedy już los chce, że się tam spotkamy. Komu zależy na wspomnianym specyfiku (nie ma jednej substancji czynnej, ale parę, to chyba będzie skuteczny), zawsze może udać się do zaklętego supermarketu, od którego zaczęłam swój wywód. Złoto Kinabalu, tam szukajcie. Szukajcie, a znajdziecie – usłyszałam gdzieś kiedyś. To może i w Stokrotce. Znajdziecie.

piątek, 3 maja 2019

Na niby

W morzu wszystkich próśb, które mam do Ciebie, na powierzchnię wypływa jedna - szczególnie uparta i wymagająca atencji.

Zostań na dłużej.

Pobądź bardziej, trochę inaczej. Pomiędzy wierszami, strzepnijmy kurz podejrzliwości i wstydu. Gdy już będziesz, nie odwracaj wzroku, zanim wyjdę. Zróbmy wspólny prezent i tkwijmy naprawdę, wiedząc o tym tylko na niby.

Dostać od Ciebie samą prawdę, miałabym takie życzenie.